Jakiś czas temu trafiłam na kilka grup anglojęzycznych, na których znakomitą większość stanowiły Amerykanki. Czasami urządzałyśmy sesje w stylu 'pokaż mi swojego instagrama' - oglądałyśmy swoje profile, komentowałyśmy, sugerowałyśmy sobie nawzajem, co zmienić. Nie zadziwiło mnie, że nie każda koleżanka z grupy oceniała nasze insta pozytywnie, ale co mnie zdumiało to fakt, że część określała cały nasz content jako 'nie family-friendly'. Trochę zdziwiona spytałam, czy mają na myśli zdjęcia moje i Madź w stanikach. 'Nie', odparła jedna z dyskutantek,' cały profil - kusidełka nie są family-friendly i nie chcę, żeby inni widzieli, że to oglądam'. Nie była bynajmniej jedyną grupowiczką o takich poglądach.
Przypominam, że mówimy o dziewczynach z Ameryki - kraju, w którym wymyślono Victoria's Secret i reklamowe szczucie cycem.
Strasznie trudno było mi znaleźć tytuł dla tego tekstu. Na temat relacji Amerykanek z bielizną nie-stricte funkcjonalną pisze się bowiem całe doktoraty, jak zatem zmieścić w jednym poście clue sprawy? Z pomocą przyszła mi inwencja lingwistyczna; w języku angielskim mamy podział na różne rodzaje bielizny, czyli
underwear (bawełniane figi) i
lingerie (koronkowe tangi z atłasową kokardką) oraz czasami
functionwear (wyszuplające majty z golfem). Kto wie, ten wie, że w polskim internecie czasem używamy określenia 'kusidełko', toteż na potrzeby tego tekstu umówmy się, że słowem 'bielizna' będę określać
underwear, a słowem 'kusidełko' -
lingerie. Zgoda? Zgoda.